Wyjazd do RPA cz. 4
Zdjęcie ze strony www.garnek.pl
Jak dostałam kredyt na dalsze życie.
Dawno mnie nie było ale już jestem aby dopisać kolejne przeżycia z RPA. Wyciągam kolejną kartkę z mojej szuflady.
Jest 23.10.2011 i właśnie wróciłam z podróży do RPA, którą można nazwać podróżą życia w każdym aspekcie jakiego dotyczyła. Po pierwsze jest to niezmiernie odległy kraj do którego aby się dostać trzeba pokonać tysiące kilometrów podróżując łącznie 14 godzin samolotami – a ja bałam się latać. Po drugie, ma swoją niechlubną historię, która wpływa na sposób funkcjonowania i życia jej obecnych mieszkańców – a ja obawiałam się tych kontaktów. Po trzecie, jest krajem niesamowicie egzotyczny pod względem przyrodniczym i zwierzęcym – a ja bardzo nie lubię wszelkich żyjątek uprzykrzających spokojne życie. I właśnie do tej trzeciej części chcę się teraz odnieść.
Jako Coach i osoba podlegająca ciągłemu rozwojowi oraz sama poszukująca w swoim życiu mądrych i dobrych rozwiązań, nieraz słyszałam i na sobie doświadczałam próby przekonania siebie, że warto i należy żyć pełnią życia bo nigdy nie wiadomo co może się przydarzyć. Takie słowa, nawet jeżeli sama je mówiłam, do końca mnie nie przekonywały. Zawsze gdzieś pod skórą pojawiały się wątpliwości, że nie zawsze można, że czasem nie wypada, że przecież nie zawsze się da etc. Z drugiej strony – jest taka świadomość, że człowiek nie zna dnia ani godziny. Można zginąć w wypadku samochodowym lub na głowę może spaść przysłowiowa cegła z dachu drewnianego kościoła. I to właśnie taka cegła albo raczej metrowy zielony bat spadł prosto na moje stopy, witając mnie w drzwiach bungalowu w Parku Krugera.
Prowadzona przez czarnoskórego pracownika obsługi hotelowej, szłam do bungalowu aby do niego wejść i nareszcie odpocząć po całym dniu tropienia Wielkiej Piątki (czyli słonia, lwa, nosorożca, bawołu i lamparta) w rezerwacie przyrody znajdującym się w północno-zachodniej części RPA. Obiekt hotelowo-turystyczny klasy, hmmm, chyba trzeciej, składał się z szeregu podobnie wyglądających domków pokrytych strzechą. Cały teren, ze względu na okoliczną dziką przyrodę, był ogrodzony wysokim parkanem z elektrycznym pastuchem aby żadne dzikie zwierzę nie zechciało wejść na teren przeznaczony dla turystów. Nie zmienia to faktu, że po okolicy biegały pawiany i przemykały różne płazy.
Gdy byłam już pod drzwiami, turkocząc kołami od walizki, gotowa wsadzić klucz w dziurkę nagle poczułam uderzenie, jak batem w stopy (na szczęście miałam długie spodnie i pełne sportowe obuwie). Automatycznie odskoczyłam do tyłu tym samym odrzucając coś długiego, cienkiego i jaskrawo zielonego na około 20 centymetrów w prawo. To coś prawie metrowe poruszyło się zwinnie i zniknęło w szczelinie pomiędzy murkiem mojego tarasu a ziemią. Adrenalina w moim ciele dała o sobie znać, chociaż nawet nie krzyknęłam. Pokazałam mojemu towarzyszowi, to coś wyglądające i poruszające się jak wąż. Nerwy zaczynały we mnie rosnąć gdy uzmysłowiłam sobie – cóż to mógł być za wąż!. Poprosiłam a nawet nalegałam aby dopilnował i sprawdził czy przypadkiem to coś nie wejdzie mi do pokoju. Niestety Czarnoskóry Pan był tak „zawiany alkoholem”, że sam jego oddech mógłby odstraszyć każdego więc nie bardzo przejmował się moimi nerwami. Jednak pomimo „zawiania” próbował poinformować za pomocą telefonu recepcję o „lokatorze”. Z jego bełkotu nie rozumiałam nic oprócz jednego słowa powtarzanego kilkakrotnie – „mamba, …..mamba……mamba” W mgnieniu oka zorientowałam się z kim tak naprawdę spotkałam się w progu! Przed oczami pojawił się strach o swoje życie. W głowie pojawiły się wszystkie informacje na temat jadowitości mojego współlokatora. Zaczęłam nalegać coraz mocniej aby mój czarnoskóry towarzysz coś zrobił. Niestety, na głosy wzywające ratunku z recepcji nie było odzewu. Radiotelefon milczał. Na dodatek, ponieważ przez chwilę nie było widać węża, który ukrył się w ziemskiej norze, według mojego tragarza, już wszystko było w porządku. W tym momencie, zielona mamba wyskoczyła ze szczeliny, zamaszyście i z dźwiękiem świszczącego bata wskoczyła na murek aby następnie zwinnie i szybko wpełznąć po ścianie (tuż obok moich drzwi) na dach bungalowu, w którym miałam spędzić noc. Mój towarzysz w tym momencie chyba też zauważył mambę bo zaczął w swoim dialekcie coś mówić do radiotelefonu powtarzając „mamba”. Miałam nadzieję, że zjawi się ktoś z obsługi hotelu, kto ewentualnie sprawdzi okolicę i mój domek abym mogła spokojnie spać. Moje nadzieje były niestety płonne. Mój czarnoskóry pomocnik znudził się powtarzaniem informacji przez telefon oraz staniem ze mną pod zamkniętym bungalowem. Ze względu na „mieszkańca” nad drzwiami zrezygnował z wchodzenia do środka tą drogą. Zamiast tego otworzył od zewnątrz okno balkonowe oddalone od drzwi wejściowych o jakieś 5 metrów i tą bezpieczną drogą, zadowolony wprowadził moją walizkę do środka. Pomyślałam „O nie mój drogi – tak się nie wywiniesz.” Stanowczo poprosiłam, aby pokazał mi jak blokować to wspaniałe okno, którym w każdym momencie może ktoś wejść z zewnątrz. Kiedy już pokazał jak zablokować okno od środka, włączył klimatyzację, która według niego warcząc na całego miała stanowić potencjalne odstraszanie różnych żyjątek. Gdy już się zabarykadowałam od środka, jedynym wyjściem z bungalowu pozostały nie sforsowane od zewnątrz przez nas drzwi, którymi teraz oboje musieliśmy opuścić pokój. Dopytywałam się – jak teraz mam wchodzić i wychodzić tymi drzwiami wiedząc, że to zielone „straszydło” wisi gdzieś nad głową. Jego odpowiedź nie była dla mnie pocieszająca.– „Madam, my na co dzień z takimi zwierzakami żyjemy” – powiedział, ostrożnie wychodząc na zewnątrz. „Cóż – ja nie muszę.” – odpowiedziałam. Ale nic mi to nie dało.
Nikt nie przyszedł sprawdzić czy mój pokój jest bezpieczny. Sama zatkałam kocem dwucentymetrową szczelinę pod drzwiami aby zagrodzić wężom drogę wejścia. Całą noc się modliłam aby dach pokryty strzechą, w której zielone mamby bardzo lubią się kryć, nie miał żadnej dziury. Walizki nie rozpakowałam w obawie o wpełźnięcie innych lokatorów. Klimatyzacja warczała, światło paliło się do rana. Była to jedna z najdłuższych nocy w moim życiu.
Od przewodnika, „uroczego” Arka, dostałam radę: „Szuraj i stukaj nogami, to odstrasza węże.” Najwyraźniej mi nie uwierzył, że miałam spotkanie z mambą. I trudno się dziwić bo nie łatwo takiego zwierzaka dojrzeć w listowiu na drzewie czy w bujnej trawie. Moi znajomi mieszkający w RPA od 20, 16 czy 5-ciu lat, nie spotkali tego „uroczego” zwierzątka, a ja tam byłam dopiero pierwszy tydzień. Jak się później dowiedziałam miałam podwójne szczęście: po pierwsze, że widziałam zieloną mambę (sic!) a po drugie, że mnie nie ukąsiła. Arek też miał rację – węże czują drgania ziemi i wtedy wiedzą, że ktoś się zbliża. Głośnie szuranie mojej walizki i kroki zbliżania się do domostwa zapewne wystraszyły mambę, która zeskoczyła na moje nogi a potem szybko zwiała na dach zostawiając na mojej nodze siniaka na następne parę miesięcy jako pamiątkę ze spotkania. Całe szczęście, że jej nie nadepnęłam i nieopatrznie nie dotknęłam bo skończyłoby się to tragicznie. Podobno od momentu ukąszenia przez węża, człowiek ma ok. 20 minut do całkowitego paraliżu układu nerwowego co kończy się śmiercią. Na szczęście ja jej nie drażniłam więc sobie poszła.
Dziękuję Bogu, że miał mnie w swojej opiece.
Powyższy tekst jest chroniony ustawą o prawie autorskim i prawach pokrewnych. © Copyright by Alicja Stankiewicz
Kilka informacji na temat mojego zielonego „gospodarza” znajdziecie na stronie: http://www.jadowite.org/index.php/artykuy-opisy-gatunkow/110-dendroaspis-angusticeps-mamba-zielona